Powrót do siebie a praca z cieniem
- Dorota Jurek
- 8 gru 2023
- 3 minut(y) czytania
Powrót do siebie nie jest jednorazowym aktem. To raczej ciągłe reagowanie na wewnętrzny głos, który, za każdym razem, kiedy zajdziemy tak daleko, że tracimy siebie z oczu, szepcze: Wracaj... I nasza decyzja, żeby go posłuchać. Wracaj! Dokąd poszedłeś... czego tam szukasz... przed czym uciekasz? I nasza szczera odpowiedź na każde z tych pytań. To nieustanne zwracanie się do swojego wnętrza, swojej prawdy i swoich opuszczonych kawałków.
Uciekamy zazwyczaj przed tym, co trudne i powoduje dyskomfort. Naszym azylem są narkotyczne fantazje, do których przenosimy się albo dosłownie, sięgając po używki, albo w urojony świat, w którym przebywanie ma nam przynieść ulgę, ekscytację, radość. Kolejna butelka wina, fajeczka, flircik, spotkanie ze znajomymi, telefon do mamy. Godziny netflixa, treningi, wakacje, sprzątanie, dbanie o dietę. Wszystko może być ucieczką. Ale nie one są najgorsze. Najbardziej dewastujące są ucieczki w relacje. To, co potrafimy wyprawiać z drugim człowiekiem, byle tylko nie być przy sobie zasługuje na odrębny wpis, a nawet książkę.
Na dzisiaj, dla mnie, bez silenia się na wymyślanie uniwersalnych teorii, każdy dyskomfort i wszystko, co trudne do wytrzymania, sprowadza się do poczucia samotności. Lęk przed odrzuceniem, oceną, brakiem przynależności, wyśmianiem, przemocą, wstyd, poczucie winy, utrata, złość, agresja, nienawiść, zniszczenie, wykluczenie. Wszystko ma w niej wspólny mianownik i to ostatecznie przed nią próbujemy uciec.
Czyli tak naprawdę przed czym? Najpiękniejsza definicja jaką spotkałam, określa samotność jako stan psychologicznego przeżywania samego siebie.
Uciekamy zatem od samych siebie.
W samotności, która jest naszym naturalnym i domyślnym stanem, naszym jedynym towarzyszem jest czający się we mgle cień. Tylko w niej możemy się z nim spotkać i tylko on jest z nami zawsze i na zawsze. Wg wierzeń szamańskich cierpimy i chorujemy, bo pogubiliśmy fragmenty swojej duszy. Zgubione, opuszczone, zesłane na banicję w otchłań nieświadomości kawałki nas samych, naszego ja, naszej tożsamości tworzą ten cień, który nas tak przeraża, że uciekamy coraz dalej od siebie.
W tym stanie odcięcia cierpimy i szukamy miłości na zewnątrz, wierząc, że ona nas uzdrowi gdyż sami nie potrafimy pokochać siebie w całości. Inni ludzie mogą nam towarzyszyć przez jakiś czas. Z jednym pójdziesz na koncert, z innym porozmawiasz o głębokich tematach, ale nawet najbliżsi są czasem dalecy. Nie potrafisz przyjąć zrozumienia ani akceptacji od innych, dopóki sam/sama ich sobie nie dasz. Nie dostaniesz od drugiej osoby tego, czego szukasz. Nie zmusisz jej do tego ani nie uwiedziesz. Nie zmanipulujesz, bo po cichu będzie cię nienawidzić coraz bardziej i oddalać się od ciebie. Relacje nie są po to, żeby nie czuć się samotnym. Nie dostaniesz pełnej akceptacji i bezwarunkowej miłości od rodzica, terapeuty, ukochanego, dziecka, przyjaciółki, grupy w kręgu, księdza, pastora ani szamana. Oni mogą tylko towarzyszyć ci, kiedy będziesz wracał do siebie i obejmował miłością wszystko, co odrzucone. Tylko ty możesz przyjąć siebie całego.
Jak to zrobić? Łapiąc swój cień z rękę i wędrując dalej razem z nim. Dostrzegając, że to twój pierwszy przyjaciel, rodzic i kochanek. A żeby go poznać, potrzebujesz samotności. I zgody na trudne, brzydkie i nieprzyjemne ale też wielkie i tak wspaniałe, że aż przerażające. Żeby wrócić do siebie i tam pozostać, musisz pokochać bestię, którą stworzyłeś z niechcianych fragmentów swojej duszy. W niektórych religiach jej symbolem jest szatan*. Tak, miłość do swojego wewnętrznego diabła jest tym, czego naprawdę potrzebujesz, zamiast wydzierać od innych to, czego i tak nie mogą ci ofiarować. I to dlatego im bardziej jesteśmy religijni (w szerokim znaczeniu, bo może to być również np. weganizm, wszelaki aktywizm w słusznych sprawach i każda ideologia, która sprawia, że walczymy z tym, czego w sobie nie akceptujemy), tym bardziej odrzucamy siebie. Nie mówię tutaj o intymnej wierze i relacji z tym, kogo odczuwamy czy rozumiemy jako Boga albo Wyższą Siłę, mówieniu o ważnych sprawach publicznie albo wybieraniu pożywienia i sposobu życia, który jest dla nas etyczny. Mówię o walce ze „złem”, które zawsze znajduje się po drugiej stronie barykady. Im mocniej go nienawidzimy, tym bardziej nie chcemy zobaczyć i przyjąć części samych siebie. A w takim stanie nigdy nie będziemy szczęśliwi, radośni, zadowoleni z życia czy po prostu spokojni. Żaden bóg nie ześle błogosławieństwa do rozczłonkowanej duszy, która odrzuca i nienawidzi samej siebie. A przykazania miłości (do boga, siebie samego i innych) nie da się obejść zakazami, nakazami i projekcjami na diabła. Żeby móc je wypełnić, potrzebujemy bestię przeprosić, wziąć za rękę i pokochać. Inaczej do końca życia będziemy się kopać z koniem w nadziei, że może po śmierci czeka za to jakaś nagroda, medal za porzucanie, opuszczanie i nienawidzenie samego siebie.
*to jest tekst psychologiczny a nie teologiczny, zatem używam pojęć diabła, szatana, boga (z małych liter) jako symboli, archetypów, a nie konkretnych postaci w rozumieniu którejkolwiek religii

Comments